Powered By Blogger

sobota, 22 maja 2021

13 przykazań

Rozbierz się. Usuń wszyskie wartswy, aż zostanie jedynie treść. Zniknij. Połam kości, tylko by wiedzieć jak to jest. Odstraszaj dobro, a przyciągaj zło. Cenzuruj się używkami. Jak miło udawać, że jesteś maszyną pozbawioną ludzkich odczuć. Nikt nie może cię odrzucić, bo nie czujesz. Odetnij wszystko, żeby poczuć ile masz siły. Usilnie zbawiaj tych, których nie obchodzisz. Idealizuj smutek i obawiaj się szczęścia. Brnij do znisczenia i uciekaj przed bliskością. Chowaj w sobie cały świat. Emocje ukrywaj nawet przed sobą, tak głęboko, aż w końcu zgubisz do nich drogę.

czwartek, 15 kwietnia 2021

Wyrwa w umyśle

Wczoraj zaczęłam zastanawiać się nad samotnością. Kolejny raz w życiu dochodząc do podobnych wniosków. Być może stosuję swoisty psychologiczny efekt potwierdzenia, ale jest też możliwe, że całkiem nieźle obserwuję. Zobaczymy. W naszej kulturze "świata zachodu" samotność jest postrzegana jako swego rodzaju porażka życiowa, wszak człowiek jest istotą społeczną i kim ja jestem, by z tym dyskutować. Chcę się natomiast skupić na sposobie odczytu samotności przez kulturę, w której funkcjonuję całe życie. Według standardów bycie samotnym to brak partner*, dzieci, rodziców - zbiorowiska osób, które zwykło się nazywać rodziną. Pokuszę się w tym miejscu o stwierdzenie, że przynajmniej jednym z powodów takiego stanu rzeczy jest wpływ epoki romantycznej. To ona w dominującej większości fetyszyzowała związki miłosne i rodzinne. To od niej zaczęła się moda na "cierpienie w imię miłości", czyli stan patologiczny, ponieważ, o ile o miłości wiem niewiele, o tyle zdaję sobie sprawę z tego, że powinna ona dawać wsparcie i pomagać rozkwitnąć, nie zaś potęgować, czy chociażby utrzymywać cierpienie. Mamy więc romantyczny ideał związku pełnego pasji, emocji, nierzadko traum i przeciwności losu. Jest on pokazywany jako atrakcyjny, ponieważ "coś się dzieje", wydaje się dawać adrenalinę, którą ludzie lubią do tego stopnia, że nierzadko stosują substancje mające wprowadzić w stan podobny, jak ten osiągany za jej pomocą. Patrząc zaś w kultury dalekiego Wschodu możemy poznać przekleństwo "obyś miał ciekawe życie". Skąd wynika taka rozbieżność? Nie wiem, pójdę więc dalej. Brak partnera czy biologicznej rodziny owszem, może przysparzać cierpień, ale czy ból ze straty ukochanych osób, szczególnie tych, z którymi spędziło się wiele lat, nie jest przynajmniej równie zły? Być może życie na co dzień jedynie ze sobą jest o wiele wygodniejsze, łatwiejsze i chroniące przed stratą. Być może będąc dziesiąt lat w pojedynkę, łatwiej jest przygotować się na śmierć, wszak rodzimy się i umieramy zazwyczaj sami. Jak czułabym się mając lat 90, gdy mój mąż zmarłby po 60 latach małżeństwa? Podejrzewam, że zagubiona, samotna bardziej, niż w pierwszych 30 latach życia i rozdarta. Zapewne miałabym wyrwę w umyśle. Czy z tego powodu lepiej unikać bliskich relacji? Przeciwnie. Bliskie relacje, jeśli tylko są dobrej jakości, pomagają się rozwijać i żyć pełniej, jednak fetyszyzowanie związków romantyczno-seksualnych uważam za szkodliwe. Przez takie podejście często zapomina się przyjażnie, ktore, ciche i niewidoczne niczym skała nocą, trwają mimo wszystko. Miłość przyjacielska to jedno z najlepszych uczuć, jakich dane mi było doświadczyć. Często rodzice nie potrafią, z różnych powodów, okazywać nam uczuć, czy nawet ich odczuwać. Przyjaciele nierzadko zastępują biologiczną rodzinę, zaś jakie znaczenie ma fakt, iż nie są bezpośrednio z nami skoligaceni? Jakby nie patrzeć, szukając odpowiednio daleko, wszyscy pochodzimy od "jednego" przodka.